Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z Bodeniusem, który do tej madonny specyalne odprawia nabożeństwo.
BODEŃCZYK (niecierpliwie portyerę zasuwa, szorstko): Ale ja się nie zgadzam z tobą!
ALFRED (po poprzedniem podnieceniu nagle wyczerpany): Tylko… czy głupia filisterya na tem wszystkiem się pozna?
MIROSZ: Zainteresowanie ogromne!
SWARA: Teatr wyprzedany!
ALFRED (rozbawiony): Aha, nie zapomnieli jeszcze „dyabła“ z „Chryzantemu“!
MIROSZ: Gdzietam! Poprostu w powietrzu skandal! Wszyscy ciekawi tego autora-hultaja, co uciekł do Paryża z panną Starzecką. Ty i żona będziecie bohaterami wieczora — nie osoby twojej sztuki!
ALFRED: Byłeś i jesteś świnia.
BODEŃCZYK: Słuchajcie, czasu już niedużo!
ALFRED: A ja się mam spotkać w cukierni z Amą… (Spiesznie kończy toaletę). Swoją drogą, trochę się bałem tego nastroju małomiejskiego… Ale Ama się uparła, by jechać, a ona na punkcie literatów i literatury taka jeszcze naiwna… dziecinna… tak we wszystko wierzy… (Staje z anglezem w ręku). A co myślicie, możeby… frak?
MIROSZ: Zwaryowałeś?
BODEŃCZYK, SWARA: Cóż znowu!