Przejdź do zawartości

Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zęby — ale pamiętam wszystko jak dzisiaj. Taka sama, była noc... i ot słuchajcie! — zawołała i podniosła się w pół.
Na szczycie Kruczego dzióba tuż nad głowami rozmawiających ozwał się przeraźliwy trzykrotny krzyk puszczyka.
— Tak samo wrzeszczał ten ptak dyabelski — dokończyła uroczyście Jewdocha i zaciskając zęby usiadła napowrót.
Góral pobladł jak chustka a cienkie sine wargi żyda zadrgały kurczowo.
— Chyba nie czekajmy! — wyszepnął drzącym głosem.
Jurko oboma rękami sparł się na strzelbę i zadumał głęboko. Nagle podniósł głowę, odsunął w tył kapelusz, splunął niechętnie i rzucił się na dawne siedzenie.
— A! przeklęta czarownico! — wykrzyknął — straszysz nas tylko. Wówczas zdradził Łysy Pańko a dziś żadnego takiego nie ma między nami. A zresztą niech piorun trzaśnie, raz tylko człowiek musi umierać, a jeszcze niejeden rewizor zadrze nogi, nim dostanie w swe ręce wargatego Jurka.
— No, ale jak jeszcze można uciec bez nieszczęścia? słuchaj Jurko na co mamy czekać? wykładał żyd którego niedawną zimną krew febryczny zastąpił niepokój.
Jurko wstrząsł głową.
— Dawaj wódki i siedź cicho pogański synu — zagrzmiał surowo.
Żyd wzruszył ramionami i coś niezrozumiale mruknął przez zęby. Dobył znowu flaszkę z zanadrza i łyknąwszy naprzód sam, podał ją milcząc dzikiemu towarzyszowi.