Przejdź do zawartości

Strona:Walery Łoziński - Czarny Matwij.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żonego w zadąsanem milczeniu górala — pamiętasz tę noc, kiedy zginął Maksym?
Jurko drgnął cały jakby nim jakieś przykre wstrzęsło wspomnienie.
— Było to jakoś o tym czasie — mruknął z cicha.
— I taka sama noc była na dworze — ciągnęła zwolna góralka dalej.
— Prawda, ciemno było jak w piekle a wiatr lodem ścinał.
— I żar tak pryskał jak dzisiaj na Kruczym dzióbie — dodała Jewdocha z jakimś dziwnym, uroczystym naciskiem.
Góral zerwał się na równe nogi i splunął w zabobonnym przestrachu.
— Co mówisz Jewdocho — zawołał żywo — żar pryskał jak dzisiaj...
I żyd ruszył się niespokojnie na te słowa, bo przesąd i zabobonność należy do przyrodzonych przymiotów wszystkich wychowanków gór.
Wymówione z większym naciskiem słowa Jewdochy przejęły wszystkich jakąś tajemną trwogą, i wszyscy troje z wytężoną uwagą wpatrzyli się w ognisko.
— Czy myślicie że co złego będzie — wybąknął żyd widocznie zmienionym głosem i ten chytry i podstępny wyraz jego twarzy zatarł się na chwilę, pod wpływem jakiegoś nieświadomego niepokoju.
Jewdocha głębiej jeszcze na oczy zasunęła swe gęste, krzaczaste brwi i jeden gruby kościsty palec wyciągnęła do góry.
— Dwadzieścia lat już temu — cedziła zwolna przez