Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 113 —

powiem panu otwarcie: pan nie wiesz, co czynisz! Ja tego człowieka mieć muszę, mieć będę, a jeżeli go mieć nie będę, to i pan z tego nic mieć nie będziesz... Dla pana Trokim nie wart nic, nawet jednego naboju prochu; dla mnie wart wiele. Namyśl się, panie rotmistrzu... A teraz moje ostatnie słowo: trzysta dukatów!
I trzeci rulon stanął na stole.
— Śmiało możesz ustawiać rulony. — rzekł stanowczo Fogelwander — bo możesz być pewien, że ich nie wezmę.
Szachin porwał dukaty ze stołu, rzucił wściekłe spojrzenie na oficera i zrobił szybki ruch ku drzwiom. Nagle się wstrzymał.
— Może moje złoto nieszczęśliwe... — ozwał się znowu łagodnie. — A gdybym panu kapitanowi przyłożył do piersi dwa pistolety, dwa śliczne pistolety, całe w złocie, srebrze, słoniowej kości i turkusach, roboty najpyszniejszej. wprost z Damaszku?
— Tobyś spudłował — odparł Fogelwander niewzruszony.