Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sądek nakazują mu dbać o dobro przemysłu i o własne także. Asygnatę schowałem do kieszeni. Radzę zaraz jechać do prokuratora.
Dowmunt obrzucił spojrzeniem, pełnem podziwu, wymanicurowane ręce, przesadnie elegancki krój marynarki, precyzyjnie zawiązany krawat, śmiesznie wymuskane wąsiki — i pojąć nie mógł formuły chemicznej, na zasadzie której to wszystko mogło się łączyć z tym stalowym charakterem i niewątpliwym rozumem.
— Ma pan rację, — rzekł — ale musimy to odłożyć do jutra. Dziś jestem tak zajęty… Niech pan przyjdzie jutro, powiedzmy o dziesiątej. Dobrze?
— Będę punktualnie.
Istotnie; nawał pracy był ogromny, tembardziej, że nieobecność chorego Romna zrzuciła jego dział na barki Dowmunta i Grzesiaka. Właśnie rozstrzygali jakąś kwestję, gdy woźny podał kartę wizytową Bielawskiego.
Andrzej zmarszczył brwi.
— Proszę powiedzieć, że mam posiedzenie i bardzo żałuję, ale służyć dziś nie mogę.
Po chwili jednak woźny wrócił i zameldował, że „ten pan mówi, że musi zobaczyć się, bo za godzinę już będzie zapóźno“.
— Hm. Trudno. Przepraszam doktora na parę minut.
Grzesiak rzucił okiem na bilet i rzekł wychodząc:
— Ostrożnie, panie szefie, bo to kanalja.
— Wiem, — odparł Dowmunt — to mój kuzyn.
Doktór zdetonował się:
— Bardzo przepraszam…
— O, niema za co, niech pan mi wierzy.
Bielawski już od progu zawołał jowialnie:
— Ależ macie, kuzynie, wspaniałe biuro.
— Proszę mi darować, — bąknął Dowmunt — ale jestem dziś niesłychanie zajęty.
— Nie wątpię, kuzynie. Lecz to jest sprawa bardzo ważna.