Przejdź do zawartości

Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cać, że pan nie spojrzy na pamiątkę odemnie, aż pan będzie w miejscu bezpiecznem.
— Obiecuję, — zapewnił Francis.
Włożyła w dłoń jego coś luźnie owiniętego w chusteczkę do nosa i w tejże chwili z siłą, którejby u niej nigdy nikt nie przypuścił, wypchnęła go na ulicę.
— Teraz proszę biec, — krzyknęła.
Usłyszał za sobą trzask zamykanych drzwi i zgrzyt rygli.
— Mój Boże, — rzekł, — jeżeli obiecałem...
I popędził uliczką, prowadzącą ku Rue Ravignon.
Nie ubiegł jeszcze pięćdziesięciu kroków od domu z zielonemi żaluzjami, gdy okrzyk iście szatański zabrzmiał w ciszy nocnej. Zatrzymał się machinalnie. Jakiś przechodzień stanął również. W oknach sąsiednich domów ukazali się ludzie. Pożar nie mógłby wywołać większego zamieszania w tej pustej dzielnicy. A tymczasem był to tylko człowiek, krzyczący z wściekłości i rozpaczy, jak lwica, której zabrano małe. I Francis usłyszał ze zdumieniem i trwogą własne swe imię, rzucane w powietrze wśród przekleństw angielskich.
Pierwszym jego odruchem było powrócić do domu, drugim, gdy, przypomniał sobie słowa panny Vandeleur — przyśpieszyć ucieczkę. Zrywał się właśnie do biegu, gdy dyktator, bez kapelusza, z rozwianym siwym włosem, z głośnym wrzaskiem mignął koło niego, jak pocisk, wyrzucony z działa, i pędem pobiegł wdół.
— No, miałem prawie nóż na gardle, — pomyślał Francis, — nie wiem czego chce odemnie i dlaczego się tak emocjonuje, w każdym razie nie