Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Harry uspokoił ją, powtarzając najdokładniej jej instrukcję. Chciała mówić coś jeszcze, gdy nagie jenerał Vandeleur wpadł do pokoju, purpurowy ze złości, z sążnistym rachunkiem modniarki w ręku.
— Czy raczy pani spojrzeć na to? — krzyknął. — Czy obejrzy pani łaskawie ten dokument? Wiem dobrze, że wyszła pani za mnie dla pieniędzy, i spodziewam się, że mogę tyleż wydawać, co każdy inny człowiek w służbie czynnej. Ale, jak Bóg na niebie, nie dopuszczę do tej haniebnej rozrzutności.
— Panie Hartley — rzekła lady Vandeleur, — sądzę, że pan rozumie, co trzeba zrobić. Czy mogę prosić, by się pan natychmiast tem zajął?
— Stój pan — rzekł jenerał do Harry’ego, — słówko, zanim pan wyjdzie. — I zwracając się znów do lady Vandeleur: — Co za polecenie otrzymał ten szanowny osobnik? — zapytał, — Przestałem mu ufać, tak, jak i pani, pozwoli pani sobie powiedzieć. Gdyby miał najelementarniejsze zasady uczciwości, powinienby wzgardzić pobytem w tym domu. A za co pobiera pensję, to jest tajemnicą dla wszystkich. Cóż to za polecenie, proszę pani? I dlaczego wysyła go pani stąd tak spiesznie?
— Przypuszczałam, że chciałeś mi powiedzieć coś ściśle osobistego — odparła lady.
— Dawałaś zlecenie — nastawał jenerał, — nie staraj się mnie oszukać. Napewno dawałaś mu zlecenie.
— Jeżeli pan obstaje przy tem, by mieć służbę za świadków naszych upokarzających nieporozumień — rzekła lady Vandeleur, — to może poproszę p. Hartley, by usiadł. Nie — więc może pan iść, panie Hartley. Przypuszczam, że pan dobrze zapamiętał wszystko, co było mówione w tym pokoju. Będzie to pożyteczne dla pana.