Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Ziemia.pdf/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nocnych ciemności, na białem tle śniegu, postacie ch zdawały się zlewać w jedno. Jan, który szedł za nimi i nie odzywał się takie, posłyszał ich szlochanie. Zbliżył się, chcąc im dodać odwagi.
— Poczekajcie, on się namyśli, jutro zgodzi się na wszystko.
— Ach! wy go chyba nie znacie! — wykrzyknęła Liza. — Wołałby dać się porąbać w kawałki aniżeli ustąpić... Nie! nie! to się już nie naprawi!
I z rozpaczą w głosie dodała:
— Co ja będę robiła z tym jego dzieciakiem?
— Ha! musi przecie wyjść na świat — szepnęła Franciszka.
Roześmiały się obie. Ale smutek jakiś tłoczył im serce, po chwili znów płakać zaczęły.
Odprowadziwszy dziewczęta, Jan poszedł dalej.
Śnieg przestał padać, jasne i pogodne niebo iskrzyło się gwiazdami, mroźne powietrze przejrzystem było jak krystał; płaszczyzny Beaucyi ciągnęły się w dal, w nieskończoność, białe, nieruchome jak morze lodami okryte. Najlżejszy wietrzyk nie powiewał z dalekiego widnokręgu; Jan nie słyszał nic prócz uderzania grubych swych butów o stwardniałą powierzchnię ziemi. Głęboka cisza panowała w koło, mróz — jak potężny władzca — ucieszył wszystkie żywioły.