Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Małżonkowie, zamieniwszy ze sobą spojrzenia, zachichotali z chwilowej niemocy księdza, który chwycił się za czoło z gestem niemej, gniewnej rozpaczy.
— Usiądź! — rzekła Olimpia. — Chcesz wiedzieć, dla czego nas tu spotykasz?... Więc powiem: oto mamy już wyżej głowy tego więziennego życia... Ty żyjesz tutaj jak u Pana Boga za piecem... dom należy do ciebie... ogród również... Tem lepiej... radzi jesteśmy, że ci się powodzi... lecz i nam powinieneś coś z tego udzielić... Czyś mi kiedy przyniósł jakich owoców z tego ogrodu?.. a w domu wyznaczyłeś nam najbrzydszy pokój na mieszkanie i każesz nam w nim siedzieć i nigdzie się nie pokazywać, jakbyś się nas wstydził... Nie chcemy, aby tak było nadal... Zapowiadamy ci, że nie chcemy...
— Nie jestem panem ani domu, ani ogrodu. Jeżeli chcecie rabować w ogrodzie, to wiedzcie, że należy do pana Mouret.
Państwo Trouche, znów patrząc na siebie, zaśmieli się znacząco.
— My nie chcemy się wtrącać w potajemne twoje sprawy — mówiła dalej Olimpia — ale wiemy... i to nam wystarcza... Mamy tylko jeden dowód więcej, że traktujesz nas jak obcych i że jesteś pozbawiony serca. Jak sądzisz, gdybyśmy byli w twojem położeniu, czyżbyśmy nie dzielili się z tobą jako z naszym bratem?