Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tylko u państwa Mouret. Był to dla niego punkt obserwacyjny, położony pomiędzy dwoma nieprzyjaznemi sobie obozami. We wtorki, stawał w oknie swojego pokoju i patrzał na zachodzące słońce, które tonęło w oddali za lasami de la Seille. Przed zamknięciem wszakże okna zwracał oczy na ogród pana Rastoil i na park podprefektury, gdzie we wtorki przyjmowano gości i kłaniał się z równą uprzejmością tak jednym jak drugim. Na tych wtorkowych ukłonach ograniczał dotychczasową swą znajomość sąsiedzką.
Pewnego wtorku, zamiast stanąć przy oknie, zeszedł do ogrodu państwa Mouret, gdzie zupełnie czuł się jak u siebie. Dawniej przechadzał się tutaj wyłącznie po tylnej ulicy, odpoczywając czasami w altanie, znajdującej się w głębi ogrodu. Obecnie zaś całość ogrodu uważał za swoją własność, wszędzie dostrzedz można było czarną jego sutanę odbijającą od zieloności krzewów i kwietników. Wszedłszy tu dzisiaj, skierował się w stronę ogrodu państwa Rastoil, położonego nieco niżej i ztąd się ukłonił zebranemu tam towarzystwu. Obejrzawszy się następnie na wyniosły taras podprefektury, powitał stojącego tam pana de Condamin w towarzystwie doktora Porquier. To uczyniwszy, zaczął się przechadzać wzdłuż ścieżki biegnącej w sąsiedztwie muru, stanowiącego podstawę tarasu podprefekta, gdy z góry ozwał się ku niemu głos doktora: