Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dostrzegł to, nie dając wszakże tego poznać, przyjmował fakt sam jako przynależną względem siebie powinność. Postępował zręcznie, hamował własną dumę, czuł bowiem, że jeszcze nie dzierży samowładnie Plassans w swoich dłoniach. Do czasu postanowił być układanym a nawet w cazie potrzeby chrześciańsko pokornym. Spotkawszy na mieście pana Delangre, zatrzymywał się, ściskał go za rękę, rozmawiał z nim. Z panem de Bourdeu, z panem Maffre, oraz innemi osobami, które stanowiły otoczenie państwa Rastoil, zamieniał jedynie ukłony grzeczne, lecz dość chłodne, przeczuwał bowiem, że w tem kółku niedowierzają mu i śledzą jego kroki, posądzając o zbyt niewyraźne opinie w kwestyach przekonań politycznych. Chcieli oni, by wręcz się wypowiedział, by stanowczo przystąpił do tego lub innego obozu. Ale on wtedy uśmiechał się, mówiąc, że należy do stronnictwa ludzi uczciwych, co go zwalniało od bliższych objaśnień. Słowem, zajął pozycyę wyczekującą, nie śpieszył się, cierpliwie czekając, by podwoje niechętnych mu domów, same się przed nim rozwarły.
— Nie, jeszcze nie teraz. Później. Zobaczymy z czasem.
Takie odpowiedzi dawał księdzu Bourette, który go naglił, by przyjął zaproszenie państwa Rastoil. Wiedziano również, że dwukrotnie już odmówił stawić się na obiad do podprefekta, który z życzliwością zapraszał go do siebie. Bywał wyłącznie