Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakto, Compan umarł a ja o tem nie wiem! Nikt mi o tem nie powiedział! Nie dozwolono mi pożegnać tego starego przyjaciela? Miałeś rację, mój drogi, gdyś mi powiedział, iż pozostawiono mi tylko cień władzy! Widzę, iż nadużywają tutaj mojej dobroci.
— Wielebny ojcze, wiesz, że jestem ci najzupełniej oddany, rozkazuj a dziać się będzie wszystko podług twojej woli.
Biskup potrząsnął zlekka głową i szepnął:
— Wiem, wiem. Przypominam sobie naszą rozmowę i twoje obietnice, wypływające z najlepszego serca. Ale pomyśl tylko, jaka powstałaby wrzawa, gdybym zerwał z księdzem Fenil! Przynajmniej przez tydzień nie miałbym chwili spokojności. A jednakże gdybym był zupełnie ciebie pewnym, gdybym miał ufność, iż zdołasz mnie uwolnić od tej osobistości, to nie wahałbym się ani chwili... niechaj byłoby trochę wrzawy i krzyku, lecz byłbym potem swobodny i spokojny... lecz cóż chcesz, znam tego człowieka i lękam się, iż wysadziłby ciebie... a wtedy byłoby mi gorzej, niż teraz...
Ksiądz Faujas nie mógł powstrzymać litośnego uśmiechu, który wystąpił jeszcze wyraźniej, gdy biskup, osunąwszy się bezwładnie na fotel, zawołał ze łzami w oczach:
— Boję się... tak, mój kochany, jestem doprowadzony do tego, że się boję!... Ksiądz Compan padł zamordowany knowaniami tego człowieka...