Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

może widzieć i słyszeć. Słodko jej było i dobrze, więc poddała się ogarniającemu ją rozmarzeniu. Dolatywały jej uszu dalekie odgłosy poruszanego krzesła, to znów kroki zapóźnionej w kościele dewotki a wszystkie te szelesty wydawały się jej dziwnie harmonijne, muzykalne, wzruszały ją do głębi serca. Światło dzienne stawało się coraz senniejsze, filary szarzały, pokrywając się powłoką jedwabistych ciemniejących tonów niewypowiedzianej delikatności, wszystko zdawało się omdlewać jak własne jej myśli, rozpływające się niewyraźnie, zamierające. Wreszcie wszystko przygasło, wpadła w szczęśliwą bezwiedność, w rodzaj niebytu.
Wtem jakiś głos zbudził ją z ekstazy.
— Żałuję bardzo, iż musiałaś pani na mnie czekać — mówił ksiądz Faujas. — Widziałem panią, lecz przyjść nie mogłem, bo byłem zajęty...
Nagle zbudzona, patrzała Da księdza, nie zdając sobie sprawy, że jest już na jawie. Stał przed nią w białej komży i mówił a postać jego niewyraźnie rysowała się wśród zmroku. Kościół był pusty, coraz głębszy, pełen tajemniczej wspaniałości. Zapadło głuche milczenie i ozwały się lekkie kroki, wychodzącej z kaplicy ostatniej penitentki księdza Faujas. Po chwili znów przemówił do Marty:
— Pani zapewne chciała mi coś powiedzieć?...
Starała się zebrać myśli i zapanować nad swem obezwładnieniem: