Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łym stołeczku. Zachodzące lecz ciepłe jeszcze wrześniowe słońce oblewało je spokojnem, jaskrawem światłem, podczas gdy ciągnący się u stóp tarasu ogród poczynał już drzemać w cieniach szarzejącego wieczoru. Cicho tu było i ustronnie, nawet najlżejszy hałas nie dolatywał z miasta, które w tej dzielnicy puste było i spokojne.
Przez kilkanaście minut pracowały obie w milczeniu. Dezyderya wysilała się, by zrobić spódnicę dla lalki, której jeszcze nie uszyła. Co jakiś czas Marta spoglądała w stronę córki, patrząc na nią z czułością, lecz zarazem ze smutkiem. Wreszcie widząc wielkie zakłopotanie dziewczynki odezwała się:
— Poczekaj, ja ci pomogę, zaraz zrobimy ręce twej lalce.
Odłożywszy na bok cerowanie, zabierała się Marta właśnie do uszycia lalki, gdy na tarasie ukazało się dwóch chłopców, mogących mieć lat osiemnaście i siedemnaście. Podbiegli ku matce i ucałowali ją na powitanie.
— Mamo, nie gniewaj się, że tak późno wracamy, rzekł Oktawiusz wesołym i pieszczotliwym głosem. To moja wina. Zaprowadziłem Sergiusza na nasze bulwary, by posłuchać muzyki wojskowej. Żebyś wiedziała, mamo, ile tam było osób! Aleja Sauvaire roiła się strojną publicznością:
— Myślałam, że was zatrzymano w szkole: i tylko dla tego nie niepokoiłam się o was zbytecznie...