Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/601

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— E! idźże pan do dyabła z takiemi prognostykami! I tym razem znowu zbłądziłem, bom niepotrzebnie zastanawiał się tak długo... Tem gorzej dla mnie!... Ale to się naprawi i znowu wszystko pójdzie dobrze!
Do tej pory Saccard ani na chwilę nie okazał słabości. Wymówione poza jego plecami nazwisko poborcy rent z Vendôme, owego Fayeux, z którym pozostawał w stosunkach dla całej klienteli drobnych akcyonaryuszów, sprawiło mu niewymowną przykrość: przywiodło mu bowiem na myśl olbrzymią masę biedaków, drobnych kapitalistów, którzy zostaną zmiażdżeni pod gruzami Banku powszechnego. Widok śmiertelnie bladego i zmienionego do niepoznania Dejoie wzmógł jeszcze serdeczny ów niepokój: zdawało mu się, że człowiek ten staje przed nim jako uosobienie wszystkich drobnych, politowania godnych ruin. W tej obwili jakby przez pewien rodzaj halucynacyi stanęły przed nim blade, wyrazem rozpaczy i przerażenia napiętnowane twarze hrabiny de Beauvilliers i jej córki; obie zdawały się spoglądać na niego smutnemi, pełnemi łez oczyma. I ów Saccard, którego serce w kamień się zmieniło w ciągu dwudziestoletnich rozbojów, ów Saccard, który się pysznił, że nigdy nogi pod nim nie zadrżały i że nigdy nie usiadł na ławce stojącej za filarem — poczuł teraz, że słabnie i bezsilnie osunął się na ławkę. Tłum napływał wciąż, skupiając się w około niego, aż dusić się zaczął. Pod-