Strona:PL Zola - Pieniądz.djvu/546

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ki chód i chociaż łysy i szpakowaty, czerstwo jeszcze wyglądał w sześćdziesięciu latach. Na płaskiej, pucołowatej jego twarzy malowało się zadowolenie z siebie samego. Obaj, trzymając karnety w rękach, rozmawiali o pogodzie, jak gdyby w tych kilkunastu ćwiartkach papieru nie zawierały się miliony, któremi mieli godzić w siebie podczas śmiertelnej tej walki zaofiarowania i zapotrzebowania.
— Ależ siarczysty mróz, nieprawdaż?
— Wyobraź pan sobie, że ja przyszedłem piechotą, tak dziś ślicznie na dworze!
Gdy przybyli do kosza przed wielką okrągłą czarę, niezarzuconą jeszcze bezużytecznemi papierami i zużytemi cedułami, stanęli tu chwilę i oparłszy się o okalającą to miejsce poręcz, prowadzili dalej przerywaną rozmowę o rzeczach banalnych, rzucając od czasu do czasu ukradkowe spojrzenia dokoła.
Przestrzeń w formie krzyża, zamknięta żelaznemi kratami i mająca kształt czteroramiennej gwiazdy jest siedliskiem kosza, dokąd publiczności wchodzić nie wolno. Pomiędzy temi ramionami z jednej strony znajduje się przedział, w którym mieszczą się agenci gotówkowi, a tym przewodniczą trzej taksatorowie, siedzący na wysokich krzesłach i pochyleni nad olbrzymiemi rejestrami. Po przeciwnej stronie mieści się drugi przedział — z powodu swego kształtu zapewne — nazwany „gitarą“ a zawsze otwarty, dzięki czemu