Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kiej, okrążającej cieplarnię alei. Na dworze mróz był okropny, księżyc świecił jasno na wyiskrzonem niebie. Maksym przybył tu drżący, zziębły ze skostniałemi palcami i uszami. W oranżeryi tak było gorąco, że omal nie zemdlał na skórze niedźwiedziej. Wchodził w istny płomień ciężki, bezpośrednio z suchego. kolącego zimna, tak że doznawał dojmującego bólu. jak gdyby go sieczono rózgami. Kiedy przyszedł do siebie, zobaczył klęczącą nad nim Renatę, pochyloną, z nieruchomie utkwionemi oczyma, z wyrazem twarzy dziwnie brutalnym, który go przejął strachem. Włosy jej opadły, obnażone miała ramiona, opierała się na pięściach, z wyciągniętą kością pacierzową, przypominała wielką kotkę o fosforycznych blaskach oczu. Młody człowiek, leżący na wznak, spostrzegł po nad ramionami tego pięknego wpatrzonego weń, rozkochanego zwierza, marmurowego sfinksa, którego uda połyskujące srebrzył teraz księżyc. Renata miała w tej chwili tęż samą pozę, tenże uśmiech zagadkowy, tajemniczy potworu o głowie kobiecej i w swych rozwiązanych, opadających spódnicach wydała mu się białą siostrą tego czarnego bożyszcza.
Maksym pozostał na ziemi zesłabły. Gorąco było dławiące, czarne gorąco, co nie padało z nieba w deszczu ognistym, ale które wlokło się po ziemi jak wyziewy szkodliwe i którego opary wznosiły się w górę, niby chmura, brzemienna burzą. Gorąca wilgoć otulała kochanków, osypywała ich rosą, płomiennym potem. Długo pozostawali tak