Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ha! do tego przyjść musiało, dziś czy jutro.
Ona nie mówiła nic. Wlepiła oczy w rozety dywanu, zgnębiona, przybita widocznie.
— Czyś ty pomyślała kiedy o tem? — mówił Maksym, coraz niewyraźniej bąkając. — Ja ani trochę... Powinienem był strzedz się gabinetu...
Ale ona z głębokiem brzmieniem w głosie, jak gdyby cała uczciwość mieszczańska Béraud du Chatelów zbudziła się w niej w tej najcięższej winie:
— To niegodziwe, cośmy zrobili, nikczemne — szepnęła wytrzeźwiona, z twarzą nagle postarzałą, zupełnie poważna.
Dusiła się. Podeszła do okna, rozsunęła firanki i wychyliła się znowu. Orkiestra umilkła; występek popełnionym został przy ostatniem drganiu basów i oddalonym śpiewie skrzypiec, tych ściszonych dźwięków zasypiającego bulwaru, co śni o miłości. Na dole, szosa i trotoary biegły gdzieś w dal, pogłębione, pośród szarego zmroku opustoszenia. Wszystkie te turkoczące koła powozów, gdzieś znikły, unosząc z sobą jasność. Pod oknem kawiarnia Riche była zamknięta, ani jedna smuga światła nie wysuwała się z po za rolet. Po przeciwnej stronie tylko jeszcze łuna błyszczących okien kawiarni angielskiej oblewała światłem jej fasadę; tu i owdzie z uchylonego okna dochodziły śmiechy, zgłuszone oddaleniem. I wzdłuż całej tej wstęgi ciemności, od klinu ulicy Drouot