Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale on usiadł na rogu otomany, niemal u nóg młodej kobiety. Udało mu się pochwycić jej ręce nagłym ruchem, odwrócił ją od lustra, mówiąc jej szczególniejszym jakimś głosem:
— Proszę cię, nie czytaj tego, no, proszę.
Wyrywała się z śmiechem nerwowym.
— Dla czego? Alboż mi się nie zwierzasz zawsze z wszystkiego?
Ale on upierał się głosem coraz bardziej zdławionym:
— Nie, nie, nie tego wieczora.
Trzymał ją wciąż a ona trącała go zlekka dłońmi, żeby się wyswobodzić. Mieli dziwny jakiś wyraz oczu, nieznany im dotąd obojgu, długi uśmiech wymuszony i jakby zawstydzony cokolwiek. Upadła na jego kolana na skraju otomany. Mocowali się wciąż z sobą, jakkolwiek ona nie obróciła się już nawet w stronę lustra i przestawała się wydzierać. A kiedy młody człowiek ujął ją wpół i ścisnął, zawołała z zakłopotanym i zamierającym śmiechem:
— Słuchaj, puść mnie... To boli.
Był to jedyny szept jej ust. W wielkiej ciszy gabinetu gdzie gaz zdawał się płonąć z większym teraz szmerem, poczuła, że ziemia drży pod nią i posłyszała łoskot omnibusu batignolskiego, który musiał skręcać widocznie na rogu bulwaru. I stało się. Kiedy znaleźli się, siedzący tuż obok siebie na otomanie, on wybąknął, pośród obustronnego dziwnie przykrego uczucia: