Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Saccard był olśniony; nie spodziewał się tak znacznej cyfry; odwrócił się nieco na bok, aby nie dostrzeżono fali krwi, co mu nabiegła do twarzy.
— To czyni razem pięćkroć sto tysięcy — ciągnęła dalej ciotka — nie powinnam wszakże ukrywać tego przed panem, że posiadłość w Sologne nie przynosi więcej na dwa procent.
Uśmiechnął się, ponowił gest bezinteresowności, wyrażając nim, że to nie może go obchodzić, skoro odmawiał wszelkiego mieszania się do majątku żony. Zagłębiony w fotelu, przybrał pozę zachwycającej obojętności, w roztargnieniu bawiąc się nogą pantoflem, zdając się słuchać jedynie przez grzeczność. Pani Aubertot w swej dobroci, zwykłej każdej szlachetnej duszy, mówiła z trudnością, dobierała wyrażeń, aby go nie urazić. Podjęła znowu:
— Nakoniec i ja chciałam Renatę obdarzyć. Nie mam dzieci, majątek mój i tak zczasem odziedziczą po mnie siostrzenice i to nie byłby dla mnie powód, że jedna z nich jest dziś we łzach, abym miała dla niej zamykać moją rękę. Każdej z nich przeznaczyłam ślubny podarek. Dla Renaty przeznaczyłam obszerne grunta od strony Charonne, które zdaje mi się, że mogę oszacować na dwakroć sto tysięcy franków. Tylko że...
Na słowa: grunta, Saccard drgnął zlekka. Po za dobrze udawaną obojętnością słuchał on wszystkiego z głęboką uwagą. Ciotka Elżbieta mieszała się, nie znajdowała zapewne właściwego frazesu i, rumieniąc się, ciągnęła dalej: