Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 7.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zostało śladu. Policzki jej zapadły. Sine linie zarysowywały się w około jej powiek. Przygasł blask spojrzenia.
— Ty jesteś cierpiącą drogie me dziecię, rzekł do niej dnia pewnego wicehrabia.
— Mylisz się mój przyjacielu, odpowiedziała potrząsając głową. Jestem zdrową zupełnie.
— Dla czego więc jesteś tak smutną?
— Wcale smutną nie jestem.
— Jednak widocznie ci coś jest?
— Nic. Cóżby mi być mogło? Jesteś dla mnie tak dobrym, czuję się być tak szczęśliwą!
To mówiąc Herminią uśmiechnąć się usiłowała, lecz, wyraz jej twarzy wnet się zasnuwał mgłą smutku, spojrzenie nieruchomem się stawało, a podwójna zmarszczka występując w kącikach ust uśmiech zaćmiewała.
Co znaczyły owe zatrważające symptomy? Co dzień Armand de Grandlieu zadawał sobie to straszne zapytanie, nie mogąc na nie znaleźć odpowiedzi, a raczej odtrącając prawdopodobieństwo. Posądzić Herminię o występek lub zdradę, zdawało się niepodobieństwem panu de Grandlieu. Raczej o sobie samym byłby zwątpił, niż o niej. Wicehrabia oddalał tę myśl od siebie całemi siłami, wracała ona jednak ku niemu bezustannie, narzucała się, torturowała go, dając mu poznać katusze nieznanej dotąd zazdrości.
— Chciała we mnie widzieć tylko ojca, pomrukiwał starzec pogrążony w bolesnej zadumie. W owej zimnej miłości złożyłem ostatnie mojego szczęścia nadzieje. Lecz jeśli Herminią nie mogła mnie kochać inaczej,