Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rona nagle się rozluźniły, z czego korzystając młody łotr wydobył swą rękę zaczerwienioną i z bólu skostniała.
— Bądź co bądź, zaczął Croix-Dieu, jesteś złodziejem.
— Panie! wszak tłumaczyłem dla czego.
— Tem gorzej, mówił dalej Filip, jesteś niezręcznym złodziejem. Gdybyś był z większą zręcznością wyciągnął mi moją portmonetkę, już bym jej niemiał teraz w kieszeni, i ty nie znajdowałbyś się przy mnie.
— To prawda panie. Wszak nie ma człowieka, któryby nie miał jakichś fatalnych momentów. Raz jeden, nie jest to zawsze.
— Zatem powiadasz, że masz szczęśliwą rękę?
— Mogę się tem poszczycić, co poświadczy i Zulma. Dla czego jednak pan mnie o to wypytujesz?
— Ponieważ chcę ci przedstawić pewną propozycję.
— Gotów jestem ją przyjąć. Cóż to takiego.
— Wybieraj pomiędzy dwiema kwestjami, rzekł Croix-Dieu. Albo cię oddam natychmiast w ręce policji, i dziś będziesz nocował w areszcie...
— Nie, nie, zawołał rzezimieszek. Zobaczmy to drugie.
— Albo mi wyświadczysz pewną przysługę, za którą, w pięć minut po jej spełnieniu, dostaniesz odemnie dziesięć luidorów.
— Dla Zulmy! Jestem gotów. Jestem gotów panie!
— Wejdziemy razem do orkiestry, rzekł Filip. Wskażę ci tam pewnego młodego mężczyznę. Ów młody człowiek ma w bocznej kieszeni ubrania pugilares.
— Ehę.
— Podczas przyszłego antraktu zbliżysz się do niego