Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 6.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lanterją, cofnął się w tył, a kłaniając się odpowiedział:
— Pani, która jesteś o tyle dobrą o ile piękną, wybaczyć mi raczysz, mam nadzieję, iż z wielkim żalem zmuszony jestem wyrzec się tego zaszczytu.
— Jakiż powód zmusza cię, książę, do wyrzeczenia się tego. jak nazywasz „zaszczytu“?
— Nie mogę być obecnym przy wieczerzy.
— Jakto, chciałżebyś już nas opuścić?
— Muszę, niestesty, odejść.
— Ależ to niepodobna!
— Radbym pozostać, jest to wszelako niemożebnem.
— Dlaczego?
— Chciałażbyś to poznać?
— Tak, cokolwiekbądź jest.
— A więc pani hrabino, rzekł Aleosco przyciszonym głosem, jestem ci posłusznym. Opuszczam ten pałac, którego progów niepowinienem był nigdy przestąpić... to mieszkanie, z którego moja obecność wygnała uczciwego człowieka, ten dom, w który moja noga nie wstąpi już więcej. Oto najczystsza prawda!
Rumieńce, jakie się ukazały na obliczu pani de Tréjan po odejściu Jerzego, teraz nagle zniknęły.
— A zatem, wyszepnęła, pan nigdy już tu nie powrócisz?
— Nigdy! rzekł książę Leon, kłaniając się zlekka.
Fanny westchnęła głęboko.
— Ha! skoro taka wola pańska, odpowiedziała, nie śmiem nalegać, widząc, że to by było daremnem. Odejdź wiec, książę. Zegnam cię!
— Żegnam, pani hrabino, rzekł Aleosco powtórnie