Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I odprowadziwszy obu wychodzących aż ku drzwiom; rzekł do służącego:
— Posłuchaj mnie, poczciwy Dominiku: Gdyby moja matka pytała cię o mnie dziś rano, powiedz jej, żem wyszedł równo z dnia brzaskiem, i że nie wrócę na śniadanie. A gdyby wypadkiem zechciała wejść do mego pokoju, powiedz, żem klucze zabrał wraz z sobą. Zamknę drzwi z wewnątrz. Zrozumiałeś?
— Tak panie, w zupełności zrozumiałem. Pozwoli mi pan zapytać jak zdrowie owej panienki?
— Zupełnie dobrze, dzięki niebu. Interesuje cię więc to dziewczę, Dominiku?
— Kogoż by ona nie zdołała zjednać dla siebie? Jest tak piękną i młodą. Ma pozór tak zacnej a nieszczęśliwej dziewczyny. Wybaczyć mi pan raczy moją śmiałość, wszak jestem pewien, że nie należy ona do liczby tych, które popełniają tak liczne szaleństwa.
— Jesteś dzielnym chłopakiem Dominiku. Nie rozstaniemy się z sobą nigdy, zawołał żywo Oktawiusz. ściskając rękę stojącego w osłupieniu służącego, wzruszonego ową pełną dobroci życzliwością, okazaną mu poraz pierwszy przez młodego pana.
Wróciwszy do sypialni, Oktawiusz usiadł przy łóżku chorej.
Dinah blada lecz uśmiechnięta, oczekiwała na niego wsparta na ręku.
— Ach! jakże słuszną była moja ufność ku tobie, wyszepnęła; jak dobrze powiedziałam: „Przy nim jest moje ocalenie.“ Uratowałeś mnie Oktawiuszu, gdyby nie ty, byłabym umarła, umarła zdała od ciebie. Ach!