Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O szóstej, punktualnie.
— Obecnie jest już po piątej, mówił pan de Grandlieu. Zaprowadzę cię więc mój drogi markizie do twego apartamentu, gdzie zaniesiono już twoje bagaże. Będziesz, tam mógł swobodnie zrzucić swoje podróżne ubranie, a przywdziać obiadową toaletę. Ale zastrzegam, bez fraka i białej kamizelki, bez gardenii w butonierce. Odrzućmy te formy będąc pomiędzy sobą. Zapomnijmy całkowicie o Paryżu. Skoro nikogo obcego wśród nas nie będzie, stańmy się pomiędzy sobą wieśniakami.
San-Rémo ukłoniwszy się powtórnie pani de Grandlieu, odszedł z wicehrabia.
— Rzecz dziwna, myślała Herminia, zostawszy samą. Jego obecność, której się tak obawiałam, spokój mi przynosi. Zkąd więc i dla czego ów przestrach, jaki mnie tak dręczył? i doprowadzał prawie do obłędu? Andrzej znajduje się tu, i nie lękam się go wcale. Patrzy na mnie, a nic nie objawia w nim zmięszania, jakiego się spodziewałam. Sądzić by można, iż nie pamięta tego co zaszło, a może i w rzeczy samej o tem zapomniał? Być może iż to namiętne wyznanie, było jedynie wybuchem gorączkowego szału, i po ustąpieniu gorączki zniknęło, nie pozostawiwszy śladów ani w umyśle, ni w jego sercu? A może ja wówczas byłam w gorączce? Ach! oby Bóg dał aby tak było! Gdybym, w moim szaleństwie walczyła z widmami. Gdyby Andrzej nie myślał o mnie wcale, i ja zarówno, abym nie uczuwała dla niego nic co do uczucia miłości podobnem być może. Gdybym jedynie zawiniła złudzeniem. Jakiż dla mnie spokój natenczas, jaki wypoczynek, jakie szczęście!