Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 4.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Melania stała nieruchoma, z pochyloną głową w milczeniu.
— Jak to, wahasz się? zawołał młodzieniec. Ha, jak ci się podoba. Sprawiedliwość zmusi cię ku temu, czego dobrowolnie nie chcesz uczynić. Drzwi więzienia oddzielą cię od twej siostrzenicy w sposób trwalszy, nad wszelkie twoje piśmienne zobowiązania.
— Ach! zawołała żywo stara panna, jestem gotową podpisać wszystko, co zechcesz. Nie waham się, ale rozważam jedynie.
— Co takiego?
— Moją tak smutną odtąd sytuację. Poświęciłam całe moje życie, aby zapewnić jakąśkolwiek przyszłość temu dziewczęciu. Kochałam ją na swój sposób, pragnęłam jej dobra. Inaczej je pojmowałam. Obiecywałam sobie, że kiedyś będzie ona jeździła karetą, obsypana klejnotami. Tyle kobiet tak się urządza. Gniewa cię to i drażni, mój panie, nie mówmy więc o tem więcej.
— Tak, nie mówmy o tem, zawołał głucho Oktawiusz, niemówmy, jeżeli pragniesz, aby ci to uszło bezkarnie.
— Otóż jestem dziś starą i ubogą, mówiła dalej Melania, tak biedną, że zaledwie na jutro mam suchy kawałek chleba. W dniu jutrzejszym Dinah odbierze swą pensję miesięczną z kasy teatralnej. Żywiła mnie z tego. Z czegóż ja będę żyć teraz? mówiła Melania, przyjdzie mi chyba umrzeć z głodu lub żebrać! Nie, nie, oskarż mnie pan raczej. Niech na mnie wyrok wydadzą, tem lepiej. W więzieniu żywić mnie będą przynajmniej!
I wybuchnęła łkaniem załamując ręce z rozpaczą.