Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sympatję i prawdziwie ojcowskie przywiązanie.
— Ach! zawołał z uniesieniem Robert, tych słów tak mi drogich, nie zapomnę nigdy, nigdy w życiu! Będą one żyły w mem sercu, dopóki to serce bić nie przestanie. Zdwoją one siłę, jakiej tam będę potrzebował dla złamania wielu, bardzo wielu przeszkód. Będę walczył, wierzaj mi pan, całą potęgą mego istnienia, a jeśli padnę zwyciężony, świadczyć to będzie, iż nikt już w święcie na mojem miejscu nic zdołałby być zwycięzcą!
— Krótko przetnijmy tę kwestję, rzekł starzec, stawiasz na hazard swe życie.
— Tak, lecz czyliż mogę uczynić inaczej? Opowiedziałem panu wszystko. Znasz wszelkie szczegóły mej egzystencji. Dążę ku jedynemu z horyzontów, jaki się otwiera przedemną.
— Nie! nie ten jeden tylko, odparł pan d’Auberive, gdybyś zechciał, mógłbyś nie jechać.
Robert potrząsnął głową.
— Wegetować na nowo! wyrzekł po chwili. Rozpocząć walkę codzienną z odradzającemi się bezprzestannie potrzebami życia! Schylić głowę pod jarzmo bezskutecznej pracy, szamotać się, wiedząc naprzód o bitwie przegranej i o nędzy bez wyjścia! Nie, panie! mam dosyć tego! Wołałbym stokroć razy umrzeć, i nie zawaham się przed śmiercią w takim razie, przysięgam!
— Powiedziałem, że mógłbyś nie jechać, powtórzył starzec.
Robert wzrok utkwił w mówiącego.