Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poczęła, tak, iż to mogło stać się niebezpiecznem, pokazałem szanownej damie czerwoną chustkę jedwabną, (śliczny fular, z którego zrobię sobie krawat idąc na balik), i wytłumaczyłem jej grzecznie do jakiego użytku służyć to może, jeżeli ust nie zamknie i krzyczeć nie przestanie. Drobny ów szczegół wystarczył. Nie wymówiła już ani słowa, jęcząc tylko z cicha. Gdym odchodził, poczęła krzyczeć na nowo, lecz jestem pewien, że niezadługo umilkła, i skoro powrócę znajdę ją niewątpliwie grającą w bezika z Limassou, który jest wybornym strażnikiem. Będziesz z nas mistrzu zadowolonym.
— W samej rzeczy. Wszystko tak idzie, jak tego pragnąłem.
— Cieszy mnie to nieskończenie. Żal mi tylko tej biednej panienki. Dzięki jej zostałem kapitalistą. A wdzięczność, głęboka wdzięczność, leży w mym charakterze. Lecz jakże co do mamki?
— Przyjmę przedstawioną przez ciebie, rzekł Robert, ale przedewszystkiem obciąłbym ją widzieć.
— To najłatwiejsza. Daj mi dwadzieścia franków, wsiądę do fiakra, pojadę na wyspę Saint-Denis i przywiozę Rozalię, Rozalia bowiem jej imię.
Robert potrząsnął głową przecząco.
— Ni! odrzekł. Ja muszę widzieć ich mieszkanie, przekonać się czy dziecię będzie miało wygodę i świeże powietrze. Oczekuj na mnie w południe przy rogatce de Clichy, przyjadę tam powozem.
Tu rozstali się oba.
Loc-Earn pojechał na ulicę Ville-l’Eveque, zjadł