Przejdź do zawartości

Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/561

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciągnąć Piotra Landry z błota, w którem siedzi po uszy!... ”
— A jakiżby to był środek? — spytałem.
— „Słuchaj no ty mały! — zawołał wtedy Saturnin — i gadaj porządnie bez ogródki! Odpowiadaj czy ty jesteś chłopak porządny, solidny... któremu by można powierzyć spokojnie tajemnicę kolegi!... Tak czy nie!?...
— To ci mi dopiero pytanie! proszę panienki... Cóż to, nie znają mnie koledzy, czy co?... Cóż to, nie znają mnie koledzy, czy co?... Toć każdy wie, żeby mnie wprzód można pokrajać w paseczki, niż wydobyć ze mnie jedno słowo!... Daję ci słowo honoru, i głowę w zastaw Saturninie!... Możesz mówić śmiało... od ziemi jeszcze nie bardzo odrosłem, ale ufać mi można, jak gdybym miał wąsy większe niż u szewca!...
— „Kiedy tak — powiada mi on — to doskonale!... Mam do ciebie zaufanie, i, niech się dzieje co chce!... Wsunę ci w przyrząd uszny taką rzecz... co ci ani przez łeb nawet nieprzechodzi!... ale cicho!... sza!... ani mru-mru!... Jeżeli kiedy piśniesz słowo, zawiśniesz na suchej wierzbie i diabeł cię nie odczepi!...”
— Po co tu grozić — mówię ja — jakem dał słowo tom dał... i basta!...
— „Otóż słuchaj o co idzie!... Jestem przyjacielem od serca jednego z więźniów...”
— Myślę przecież — zawołałem, proszę panienki — iż ten twój przyjaciel nie jest, ani złodziejem, ani zbójcą!...
Saturnin zaczął się śmiać.
— „Co ci tam w głowie!... czego się boisz!... — rzekł — wiesz przecie, że mam serce jak z masła, muchy