Strona:PL P Bourget Widmo.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chowam ją na pamiątkę tego pięknego dnia i przyjemności, jakiej doznałem na widok pani, idącej, bez towarzystwa, tą aleją...
Widziałem jak powieki jej, ciągle spuszczone, zaczęły trzepotać nerwowo, jak ręka jej drżała zlekka, wyjmując z koszyka różę, którą mi podała w milczeniu, jakgdyby nie chciała zrozumieć tego, co było zbyt wyraźne w moich słowach. Spojrzała jednak na mnie źrenicami, w których wyczytałem błaganie, żeby więcej tak nie mówić, i rzekła, zwracając odrazu rozmowę na ton zwykły:
— Dlaczego pan nie przyszedł wczoraj? Wszak ciocia prosiła pana...
— Miałem przykrość — odparłem — wielką przykrość... — Umyślny chłód jej obejścia w tych krótkich chwilach, ostatnich może, jakie spędzaliśmy razem, zachwycał mnie i gniewał zarazem. Byłem pewien, że, żaląc się, choćby trochę tylko, wyprowadzę ją z tej postawy. Jakoż twarz jej zwróciła się ku mnie z wyrazem szczerego zaniepokojenia. Ach! widziałem, czułem, że czuje! czułem, że mnie kocha! I to wrażenie odmładzało mnie o tyle lat, że, chcąc zdwoić jego siłę i przedłużyć je, powiedziałem jej jeszcze, szalony: — Tak, otrzymałem niedobry list od jednego z moich przyjaciół, który jest chory i sam w Nizzy... Jadę więc do niego... jutro.
— Pan wyjeżdża?... — zapytała głosem, którego drżenia pokonać nie mogła. Gdyby mi przysięgała, że mnie kocha, przysię-