Przejdź do zawartości

Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— »Oto dzień w całym uregulowanym majestacie chodzi ulicami wielkiego miasta, pełen okrzyków rozgłośnych i wzbijających się ku niebu śmiało, bo godziwie i w sposób dozwolony przez prawo, dzień kipiący pożytecznościowemi zabiegami mieszkańców, którzy zatopieni w swych pracach, nawet nie wiedzą, że istnieje sprawiedliwość... Oto tam, świeżo zrodzone, kwilą w kołyskach, bądź biegunowych, bądź wahadłowych niemowlęce zawiązki przyszłych obywateli... Oto w miejskich ogrodach o prawidłowo rozwiniętych i porządnie utrzymanych trawnikach ciż sami obywatele, nieco dojrzalsi prawem używalności nóżek własnych, pod bezpośrednim dozorem piastunek i pod zwierzchnią czujnością strażników plantacyjnych, uczą się stawiać kroki, acz swobodne i spiesznemi nieraz zachceniami w ruch wprawiane, wszelako z uwzględnieniem należnem ochędóstwa klombów... Oto tam, w uczelniach, gradem lecą słowa nauki podręcznej w bądź otwartsze, bądź w tępsze głowy pomienionych obywateli, według norm statystyki rosnących: może na sędziów, może na ojców rodzin, a może i na złoczyńców, bo któż odgadnie tajniki przeznaczeń? Któż zgadnie, gdzie i kiedy kształtuje się ta przepaść, która oddziela cnotę od wybryków nieokiełznania?«...
Przy ostatnich wyrazach, instynktownie zaszurgaliśmy krzesłami, w ten sposób niejako zaznaczając