Strona:PL Le Rouge - Więzień na Marsie.pdf/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ten zaś próbował go uspokoić, głosem cichym i jak gdyby dochodzącym z oddali.
— Przedewszystkiem, pozbądź się pan wszelkich obaw. Pojmuję pańskie rozdrażnienie i zapewniam pana, iż przykro mi jest bardzo, że zapomniałem o moim biednym Mowdi, który tu odbywa zwykle swoją siestę. Jest on jednak zupełnie nieszkodliwym — zabrałem go z dżungli małym kociakiem i nie zrobił nigdy krzywdy moim przyjaciołom.
— A nieprzyjaciołom?
— Nie mam ich — odrzekł starzec.
— Ale czegóż właściwie chce pan ode mnie? — spytał z niecierpliwością Robert — i kim pan jesteś?
— Czy nie słyszałeś nigdy o braminie Ardavena?
— Nie — rzekł Robert — tem nazwiskiem był podpisanym list... ale nie przypominam sobie...
— To zresztą drobnostka — rzekł starzec. — Jestem przełożonym klasztoru w Kalambrum, mieście świątyń i pałaców, które mieści w swoich murach 10,000 braminów.
— Nie widzę dotąd, w czem mógłbym panu być użytecznym? — niecierpliwie przerwał Robert.
— Trochę cierpliwości. Zapewne wiadomo panu, iż my, bramini indyjscy, bywamy niekiedy zdolni do rzeczy nadprzyrodzonych, których cała wiedza Europejczyków nie potrafi ani powtórzyć, ani wytłomaczyć. Pan zaś, ze swej strony, posiadasz umiejętność innego rodzaju — siłę materjalną, praktyczniejszą, niż nasza.
— Chciałbym zobaczyć choć jeden z tych cudów, o których pan wspominałeś... — rzekł z lekką ironją Robert.