Przejdź do zawartości

Strona:PL Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Na Skalnem Podhalu T.3.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gnąć, jaśniały kwiatami, a złociły się w słońcu radosną zielenią. I lasy stały młode, wiosenne, ogromne bory, nigdy nie rąbane, gdzie oczy tonęły, jak w chmurze. Dopiero z tej wielkiej, cały widnokrąg zaścielającej czerni niezgłębionych borów wynosiły się ku niebu Tatry, jeszcze śniegami gęsto poprószone, bo tego roku długo śnieg leżał, Tatry podobne do niezmiernych zwałów siwego marmuru. Już różowe, fioletowe i złote światła osypały im głowy i ramiona — już słońce zniżało się na niebie i cichy mrok zdał się w puszyste miękkie łapy obejmować słoneczną kulę, aby ją zwolna w otchłań pogrążyć.
Tymczasem z drzew brzmiał cudny śpiew drozdów skalnych, które zwykły o świcie i o zachodzie najpiękniej śpiewać, śpiew tak cudny, że rzekłbyś, iż duchy leśne o zielonych przezroczystych skrzydłach wisząc na gałęziach, słońcu na chwałę gwizdają.
Jaś i Zosia siedzieli obok siebie na progu i patrzyli ku górom. Zosia Jaśka za szyję objęła, drugą rękę na ręce mu położyła i mówi doń: Nie hojdze juz Jasiu więcyl ś niemi, nie hojdze! O głowe przydzies, abo i co gorzyj o duse, o zbawienie. Mój złociusieńki, mój kohany, nie hojdze! Cy ci to trza? Biedy, dzien-