Przejdź do zawartości

Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bałam się spojrzeć na dziecko, aby w niem nie wykrzywiło się jego oblicze przeklęte. Wstałam potem, nasłuchując na wsze strony. Na zachodzie słyszałam plusk wody; byłam już pewna, że się znajduję blizko rzeki. Bezsilna, czołgałam się w tym kierunku, mając zamiar rzucić się z dzieckiem w jej zimne nurty. Opanowała mnie dzika radość.
Przestać żyć, zapomnieć o biedzie i hańbie — toż prawdziwa rozkosz, wybawienie, raj!
Cień zbliżającej się śmierci upajał mnie, jak wino. Krzyczałam z uciechy głośno, śmiałam się, ale głos mój brzmiał tak nieludzko, strasznie, że samą mnie przerażał. Jako błyskawica przeszła mi myśl o wieczności, lecz podobna błyskawicy — zniknęła prędko. I śmiałam się znów dziko. Zadźwięczało mi w uchu słowo: Bóg. W odpowiedzi na to wspomnienie wyciągnęłam ku niebiosom zaciśniętą pięść.
Przywlokłam się nad samą przepaść, gdzie był najsilniejszy prąd wody. Już się nachyliłam, już podniosłam rękę, aby najpierw znienawidzone dziecko rozbić o skałę, gdy nagle powstał silny wiatr. Zawiał przeraźliwie, rozpraszając gęstą mgłę; przez nią przedarło się parę bladych promieni księżyca, na które niechętnie spojrzałam. Zobaczyłam wtedy nachylające się nademną blade śmiertelnie oblicze; na czole tej głowy zakrzepły wielkie krople krwi; ciemne włosy przeplatały ciernie, raniąc umęczone skronie; oczy wpatrywały się we mnie, a nad głową wznosiły się ku niebu ręce — ręce rozpięte, jakby