Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

napróżno będziesz wyciągał umierające ręce za synem, napróżno myślał ściskać gorącą rękę Karola — nigdy on przy łożu twojem nie stanie. Karol z odwróconą twarzą podaje mu dłoń. Gdyby to była dłoń mego Karola! ale on daleko w ciasnym domu spoczywa, żelaznym snem usypia, nie słyszy głosu mojego narzekania. Biada mi! Umierać w objęciach cudzoziemca. — Żadnego syna, żadnego syna, żeby mi oczy mógł przywrzeć...
Karol w najżywszem wzruszeniu. Teraz trzeba — teraz! Do zbójców. Opuśćcie mię! A jednak czyliż mu mogę syna powrócić? już mu powrócić syna nie mogę. Nie — nie uczynię tego.
Stary Moor. Co, co szepcesz, przyjacielu?
Karol. Twój syn... tak, starcze!... twój syn... na zawsze zgubiony!
Stary Moor. Na zawsze?
Karol w najżywszem udręczeniu duszy wznosząc wzrok do nieba. O, ten raz tylko — nie dozwól duszy mej osłabnąć — ten raz tylko niech mocą dotrzymam!
Stary Moor. Na zawsze, powiadasz?
Karol. Nie pytaj więcej — na zawsze, mówiłem.
Stary Moor. Cudzoziemcze, cudzoziemcze! Po cóż mię z więzienia dobyłeś?
Karol. Ale? gdybym teraz błogosławieństwo od niego wyciągnął? — wyciągnął jak złodziej i uciekł z boską zdobyczą? Błogosławieństwo ojcowskie, powiadają, nigdy nie zaginie.