Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Karol. Tego nie będzie, poczciwy staruszku! Ściska go. Ty ojcem moim być możesz.
Daniel. Twoją rękę, twoją ręką! proszę cię, panie!
Karol. Tego nie będzie.
Daniel. Muszę ją mieć! Porywa jego rękę, poziera na nią a potem pada na kolana. Kochany, najlepszy Karolu!
Karol zmieszany, upamiętuje się i obojętnie. Przyjacielu, co mówisz? — ja cię nie rozumiem.
Daniel. Tak! zapieraj się pan, udawaj! To pięknie, to pięknie! Toś to mój panicz najlepszy, najdroższy! — Miły Boże! że też ja stary człowiek takiej radości — Głupiec ze mnie, żeby zaraz panna nie... Ej ty Boże niebieski — tożeście, paniczu, przecie powrócili — a stary pan już w ziemi a wyście znowu u nas... Co też za ślepy osieł ze mnie: uderzając się w głowę żeby też od pierwszego razu — ależ mój ty... komuby się śniło! Błagałem ze łzami — Jezu Chryste — a oto stoi żywiusienki w starej izbie naszej!
Karol. Co to za mowa? Czyś z nerwowej gorączki wyskoczył? Czy odgrywasz tu teatralne role na próbę?
Daniel. Fe! bo fe! tak nie pięknie ze starego sługi żartować! A blizna, be! może nie pamiętasz? wielki Boże, tożeś mi pan strachu napędził! Ja was tak zawsze kochałem, a tylko coście mnie zmartwienia nie nabawili! Siedziałeś na moich