Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Grim. Do wszystkich dyabłów, co mu takiego? Czy nie zasłabł?
Karol. Był czas, żem zasnąć nie mógł, gdym wieczorny pacierz zapomniał odmówić...
Grim. Czyś szalony? Dziecinnym myślom dajesz nad sobą przewodzić?
Karol opierając głowę na piersiach Grima. Bracie, bracie!
Grim. Cóżbo, nie bądźże dzieckiem, proszę cię...
Karol. Bogdajbym był, bogdajbym był znowu!
Grim. Pfuj, pfuj!
Szwarc. Rozwesel się! Patrz na ten krajobraz malowniczy, na ten wieczór rozkoszny.
Karol. O przyjaciele, świat ten tak piękny!
Szwarc. No, toś dobrze powiedział.
Karol. Ziemia tak wspaniała!
Grim. Prawda, prawda! Tak to dobrze!
Karol. A ja tak obmierzły na tym pięknym świecie — a ja potwór na tej wspaniałej ziemi.
Grim. O biada, biada!
Karol. Moja niewinność, moja niewinność! Patrzcie! wszystko idzie, żeby się przeglądać w cichym promieniu wiosny: dlaczegóż sam jeden z uciech nieba muszę wysysać piekło? Tak wszystko szczęśliwe spokojem, tak wszystko zbratane! Cały świat jedną rodziną, a tam w górze jej ojciec — nie mój ojciec! Ja jeden wypchnięty, ja jeden wyrzucony z szeregu tych czystych — nie dla mnie nazwisko dziecięcia, nie dla mnie