Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co ma z mrówką wspólnego — a chybić tam, gdzie do bogów podobny? Może to granica jego przeznaczenia.
Szwarc. Tego nie wiem.
Karol. Dobrześ powiedział a lepiej uczynił, jeźliś nigdy wiedzieć nie pragnął. Bracie! widziałem ja ludzi: ich pszczole troski i ich zamiary olbrzymie; ich boskie plany i ich mysią pracę, dziwne uganianie się za szczęśliwością; — ten biegowi swojego konia zaufał, drugi wierzył w węch roztropny osła swojego, trzeci w własne nogi. Widziałem tę pstrą loteryę życia, gdzie niejeden swoją niewinność i swoje niebo stawia, żeby złapać numer wygrywający — same zera wyszły, wygrywającego numeru nie było. Jest to widowisko, mój bracie, co ci łzy do oka sprowadza, w tej samej chwili, gdy boki do śmiechu łaskocze.
Szwarc. Jakże tam wspaniale słońce zachodzi!
Karol utopiony w widoku. Tak umiera bohater! godnie uwielbienia!
Grim. Zdajesz się mocno wzruszony.
Karol. W dziecinnym jeszcze wieku była myśl moja ulubiona, jak słońce żyć i umierać jak słońce. Z tłumionym bólem. Ale to dziecinna myśl była.
Grim. Tak sądzę.
Karol wsuwając na twarz kapelusz. Był czas... Zostawcie mię, towarzysze!
Szwarc. Moor, Moor! Cóż u kata? Jak on lice zmienił!