Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dopuścisz na mnie — przysięgnij na kości swojej matki!
— Ależ, panie hrabio, moja matka jeszcze żyje.
— Więc tembardziej. Mój panie, bo tak mi chodzi o to, żebyś czasem nie wzbogacił naszej literatury powieścią, w której ja musiałbym się fatygować, jako bohater. Przeczuwam nawet pod jakim tytułem wydałbyś ten utwór: „Dziesięć miesięcy w kazamatach Jozefstadtu.” Cóż, przyrzekasz mi pan, że nic podobnego pióro twoje nie skreśli?
— Przyrzekam chętnie, skoro pan hrabia tak każe, nie zaręczam jednakowoż, czy przyrzeczenia tego dotrzymam.
Ale tymczasem Aranka zdołała odzyskać utraconą równowagę moralną. Po cichu szepnęła do Szymona:
— Wszystko to jest chyba tylko jakimś złym snem, złudzeniem przykrem, które musi prysnąć. Czyj to manewr być może?
Potem, gdy Zoltan ze wszystkimi, których chciał widzieć, zamieniwszy po kilka słów, napowrót przybliżył się do koła, w którem ona stała, sama podeszła ku niemu i rozpoczęła rozmowę:
— Ah, panie hrabio, jakie to szczęście, jakiż to zwrot pomyślny a niespodziewany zezwolił na to, że możemy cię widzieć tu dziś pomiędzy nami! Do prawdy, nie śmieliśmy ani marzyć, żeby starania nasze, jakie poczyniliśmy w twojej sprawie, adresując się do najwyższych instancyj, odniosły taki prędki i tak zupełny skutek!
— Bo też, kochana bratowo, uwolniony zostałem bynajmniej nie wskutek ułaskawienia, którego wogóle wątpię, czy dostąpiłbym kiedykolwiek; stała się ze mną okoliczność o wiele prostsza, którą nawet znacznie łatwiej było przewidzieć. Mianowicie śledztwo wykryło, iż wszystkie rzekome dowody mojej winy są niezbyt nawet zręcznie podrobionym fał-