Przejdź do zawartości

Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Freter, ówczesny dyrektor zakładu, figurka, ile sobie przypominam, niska, gruba, zawsze we fraku chodząca, z szeroką, dobroduszną twarzą i długiemi włosami, posiadał wielki zbiór najrozmaitszych okazów z królestwa natury. Już w młodych latach schwyciła go ta namiętność zbierania i nie opuściła w starości; poświęcał jéj większą część dochodów swoich, zwłaszcza iż czasami zapalał się bezwzględnie do rzeczy ciekawych lub rzadkich. Były u niego trzy pokoje zastawione na okół i w środku szafami, w których mieściły się wypchane czworo- i dwunożne istoty, owady, suszone rośliny, kamienie i muszle. Najważniejszą część stanowiły ptaki z różnych krajów świata, zagraniczne motyle i chrząszcze, oraz rzadkie minerały. Publiczność nie miała przystępu, ale znajomym chętnie stary Freter pokazywał swoje skarby, opowiadając, gdzie i jak je nabył i co go ten lub ów egzemplarz kosztował. Jego żonę raz podczas odwiedzin naszych widziałem; ta wysoka i chuda pani, o bladéj twarzy, owiązanéj grubą chustką, zdawała się nie bardzo zadowoloną z owych rajskich ptaków, koliberków, szkorpionów i t. d., które nam przy niéj przedstawiał, a okazało się, jak późniéj słyszałem, że pasyjka doktora Fretera nie wyszła mu w końcu na dobre. Umarł dwa czy trzy lata po trzydziestym roku i ostatnie czasy swoje przebył podobno w tarapatach z długami, bo jego muzeum pochłonęło bardzo znaczny kapitał, żadnéj, tutaj w Poznaniu, nie rokując przyszłości. Gdy jego następca, którego wcale nie pamiętam, zajął swoją posadę, poumieszczano całą historyą naturalną biedaka Fretera gdzie się dało, po strychach, szopach i sklepach, a gdy po wielu miesiącach przyszło do publicznéj sprzedaży, przekonano się, że wszystko, co zniszczeć mogło, zniszczało, reszta zaś poszła za marne pieniądze, bo na to amatorów, ani spekulantów tutaj nie było.