Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Noel, zawahał się i zamiast wejść zawrócił i udał się do pokoju na prawo. Była to wielka sala, pełna złoceń, pluszu i marmurowych stolików, przy których siedziały różne pary; młodzi ludzie w mundurach i starsi w cywilu po dwóch razem, lub w towarzystwie młodych kobiet. Na te kobiety właśnie patrzyła Noel, oglądała jedną po drugiej, podczas gdy szła z malarzem daleko w głąb sali szukając wolnego stolika. Widziała, że niektóre były ładne, a inne tylko usiłowały niemi być, że prawie wszystkie były pudrowane i miały podczernione oczy i różowe usta; zaczęła się w końcu wstydzić swej nietkniętej kosmetykami twarzy. Na górze na galerji mała orkiestra grała jakąś miłą lekką melodję; gwar głosów i śmiechu był nieledwie ogłuszający.
— Czego się pani napije, mademoiselle? — rzekł malarz. — Dochodzi dziewiąta; musimy szybko zamówić.
Deux crêmes de menthe, — rzekł Lavendie do kelnera.
Noel była zbyt zainteresowana wszystkiem, co się wokoło niej działo, aby zauważyć gorzki uśmiech, jaki błąkał się na twarzy malarza. Zajęta była oglądaniem kobiet, które spoglądały na nią przelotnie oczyma zimnemi i pełnemi zaciekawienia; przypatrywała się mężczyznom, których przelotne spojrzenia pełne były ciepła i podziwu.
— Ciekawam, czy tatuś był kiedyś w takim lokalu? — rzekła, podnosząc kieliszek z zielonym płynem do warg. — Czy to dobre? Pachnie miętą.
— Kolor przepiękny. Za pomyślność pani, mademoiselle! — rzekł i trącił się z nią kieliszkiem.
Noel skosztowała, odjęła kieliszek od ust i piła dalej.
— Dobre; ale strasznie słodkie. Czy mogłabym dostać papierosa?
Des cigarettes, — rzekł Lavendie do kelne-