Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w rok; nieszczęście dwojga ludzi, którzy nie powinni się byli pobrać, gdyż jedno z nich kocha za bardzo i żąda wszystkiego, a drugie nie kocha wcale — tak, nie kocha wcale — co było, to już dawno umarło — i może dać tylko niewiele.
— Czy nie możecie się rozejść? — zapytała Noel w zdziwieniu.
— Bardzo ciężko rozejść się z kimś, komu się jest tak samo potrzebnym, jak trucizna — tak, żona narkotyzuje się teraz, mademoiselle. To rzecz niemożliwa dla człowieka, który ma choćby iskrę współczucia w duszy. A pozatem cóżby ona poczęła? Żyjemy z dnia na dzień i do tego jeszcze w obcym kraju. Żona nie ma tu żadnych przyjaciół. Jakże mógłbym ją zostawić, dopóki ta wojna trwa? Toby było tak samo, jakby dwoje osób chciało się rozstać na bezludnej wyspie. W dodatku zabija się jeszcze narkotykami a ja jestem zupełnie bezsilny.
— Biedna madame — szepnęła Noel. — Biedny monsieur!
Malarz przetarł ręką oczy.
— Nie mogę odmienić mojej natury, — rzekł zdławionym głosem, — a ona nie może zmienić swojej. I tak trwamy dalej. Ale wiem, że pewnego dnia życie skończy się nagle dla jednego z nas. Dla niej to ostatecznie jeszcze o wiele gorsze, niż dla mnie. Proszę, niech pani wejdzie, mademoiselle. Niech pani żonie nie mówi, że będę panią malował, żona lubi panią dlatego, że mi pani odmówiła.
Noel, drżąc, weszła na schody. Była tu już raz i pamiętała dobrze mdlący zapach środków aptecznych. Na trzeciem piętrze weszli do małej bawialni, której ściany pokryte były obrazami i szkicami: w rogu pokoju sterczał trójkątny stos płócien. Mebli było niewiele. Na starej czerwonej kanapie siedział tęgi człowiek w mun-