Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ja tu lepiej wiem, jak sobie postępować — brzmiała niema odpowiedź przyrody.
Niebawem zbliżyliśmy się do Howerli, w któréj boki wprost przed nami, wdzierała się głęboka kotlina, a na wschód nad Zaroślakiem, druga jeszcze większa, już przez nas dawniej zwiedzona. Postanowiliśmy zwiedzić pierwszą. Skaliste bardzo strome jej ściany, wznosiły się wysoko, a górą, zachodnim brzegiem tych ścian, biegł gładszy grzbiet, którym ciągnęła się granica między Galicyą a Węgrami, i po którym można było wygodnie wyjść na szczyt Howerli. Tym właśnie grzbietem miał podążać Wawrzyniec i Iwan, i gdzieś w pół drogi zaczekać na nas, my zaś mieliśmy do nich zdążyć po stokach kotliny.
Rozstając się, zwrócił Iwan naszą uwagę, abyśmy nie podchodzili pod pasące się na przeciwnej ścianie kotliny kozy, gdyż te strącają kamienie na dół. Zaledwie domówił te słowa, kiedy z przeciwka poczęły się sypać z łoskotem kamienie. Kozy, (w takich miejscach nie mogą się paść owce), śmigały śmiało po skałach, skacząc jak małe brodate djabełki, i stając nieraz na tak kończastych skałkach, że im się wszystkie kopytka zchodziły na jednym punkcie. Owczarze pilnowali i nawoływali je gdzieś z boku.
Począłem się niebawem wspinać z towarzyszem po spiętrzonych skałach, po których biegły w poziomych liniach, niby schedy lub wiszące galerye, bujnie ziołami porosłe wąskie płaszczynki. Tu całe kępki wielkiego Rozchodnika (Sedum Rhodiola) o kwiatkach drobnych, liściach żółtawo zielonych jasnych i korzeniu grubym zapachu róży; obok podnosi swą kitę różowych kwiateczków smukły Wężownik (Polygonum Bistorta), niby pióro za czapką ułana, szeleszczą białe nadęte dzwonki Lepnicy siatkowatej (Silene Behen). Owdzie podnosi swe pałeczki ciemnozielony Widłak Woroniec (Lycopodium Selago), trzymając je sztywnie do góry niby wieloramienny świecznik, a tuż przy nim w wilgotnej szczelinie skały rośnie bladawy Śledziennik (Chrysosplenium oppositifolium), niosący u góry jak w czareczce małte żółte kwiateczki, niby górnik, który właśnie opuścił ciemne łono gór, i wynosi na świat drogie bryłki złota. A dalej gromadzą się owe znane już alpejskie Zawilce, Dzwonki, Sasanki, Bodziszki i t. d., a nawet i lnu alpejskiego nie brakło, widać, że przyroda jednakowo wszędzie dba o swoje dzieci. Boki skał, gdzie się chyba jeszcze tylko ptak utrzyma, zarasta miejscami Olsza zielona.
Chodząc tak i zbierając, spostrzegłem tuż przed sobą, w szparze skały Pierwiosnek długokwiatowy (Primula longiflora), roślinę nie znalezioną jeszcze dotąd w Galicyi. Ze środka pęku liści sterczała samotna łodyżka, uwieńczona u góry okółkiem przekwitłych już kwiatów. Liście były drobną mączką, jakby pudrem obsypane. Mączka jest tak delikatną, że za ściśnięciem liścia w palcach, oblatywała i zielone tło liścia przebijało, podobnie jak skrzydło motyla, z którego pył można tak łatwo palcem zetrzeć.
Uradowany tą nową rośliną, szukałem więcej jej okazów, lecz tu był tylko ten jeden. Nie traciłem jednak nadzieji patrząc na wyżej położone skały, ku którym się teraz zbliżaliśmy. Szliśmy właśnie wąwozem, jakby sztucznie wykutym w skałach, niby wjazdem na jakiś starożytny średniowieczny zamek. Na prawo wzdłuż skały ciągnął się wąski przesmyczek, który okrążając skałę, musiał gdzieś dalej prowadzić. Poprosiłem towarzysza, aby trochę poczekał, że ja na ten przesmyczek zajrzę i zaraz wrócę. Okrążywszy skałę, zaprowadził mię przesmyczek do małej kotlinki zewsząd stromemi otoczonej skał ścianami. Rozglądając się po skałach, spostrzegłem nad sobą szukany Pierwiosnek w dość wielu okazach, do których jednak wyciągnięty toporek daleko jeszcze nie dostawał. Po chwili namysłu ustawiłem aneroid, który i tak wypadało mi już odczytać, złożyłem torbę, to-