Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w górze noc zaskoczyła. Dodał potem, że on zresztą stanowczo nie myśli pójść dalej po drodze, na którejby musiał swe życie narażać.
My jednak koniecznie chcieliśmy być dzisiaj na szczycie. Tak blisko już celu, dzień tak pogodny, kto wie, jak jutro będzie? lecz którędy iść? Grzbiet tak wąziutki, najeżony zębatemi skałami, niby nóż wyszczerbany, albo raczej jak grzebień, w którym się szeregi zębów już przerzedziły; na prawo od niego grozi przepaść, na lewo całe morze głazów, które się rozciąga, jak daleko oko sięga. Musimy chyba przewijać się przez ten labirynt głazów? Dopiero po chwili przypomnieliśmy sobie, że mamy właściwie przewodnika.
Kostyn, który całym tym widokiem niemniej zdawał się być przejętym, jak gdyby go po raz pierwszy oglądał, zapytany, którędy nas na szczyt poprowadzi, podniósł rękę w stronę szczytu, czyniąc jakiś ruch niewyraźny. Widząc, że tu na Kostyna nie ma już co liczyć, zrobiliśmy między sobą krótką, ale stanowczą naradę. Wawrzyniec miał zejść z Iwanem na lewo, na równe, lecz wyniosłe miejsce, które stąd było widać i gdzie mieli oczekiwać naszego powrotu i rozglądać się za stają jaką, mając z jednej strony wolny widok na szczyt, z drugiej na dolinę Repede, a przynajmniej jakąś jej część. Towarzysz i ja postanowiliśmy puścić się drogą wśród głazów, trochę się z początku zniżając, aby się gdzieś potem na szczyt wyspinać. Kostynowi kazaliśmy iść za nami z cieplejszem ubraniem, co nietylko nam, lecz tak Wawrzyńcowi jak i Iwanowi pewną złośliwą satysfakcyę sprawiało, gdyż wszyscy mieliśmy do niego żal za jego złe przewodniczenie. Wawrzyniec protestował wprawdzie z początku, twierdząc, że gdzie my, tam on chce być i nie chce nas odstępować, lecz ustąpił w końcu, gdyśmy mu powiedzieli, że będzie korzystniej i dla nas, gdy będzie czuwał nad linią naszego odwrotu.
Rozstawszy się z częścią naszego towarzystwa, poczęliśmy się niebawem przewijać pomiędzy tysiące głazów, jakby po milczącym cmętarzu przyrody, lub ruinach jakichś dawno, dawno zniszczonych szczytów, które się tu wznosiły kiedyś, gdy może jeszcze człowieka nie było na ziemi. Gdzieniegdzie zastępowały nam drogę głazy, jak powalone domy, gdzieindziej przechodziliśmy po nich jak po mostach, lub ginęli między niemi jak w jaskiniach.
Kosodrzew już oddawna tylko w rozproszonych pojawiający się okazach, począł niebawem zanikać; Różanecznik skarłowaciał do niepoznania. Wśród głazów i w szczelinach skał pojawiają się rośliny zapowiadające, że się znajdujemy już w najwyższej dziedzinie roślin alpejskich. Tu i owdzie rośnie Starzec karniolski (Senecio carniolicus), niosący na ramionach koszyczek drobnych żółtych kwiatów i odziany cały w szarą wełnę, jakby się chciał przed zimnem zabezpieczyć; owdzie znów inny Starzec (Senecio Doronicum) z główką samotną, barwy żółto-pomarańczowej, liśćmi sztywnemi podobnemi do liści oleandrowych. Tam znowu gromadka małego Jaskru o liściach karbowanych (Ranunculus crenatifolius), dalej liczne gatunki rodzaju Łomikamienia o kształtach dziwnych fantastycznych, a ciemno-niebieski Jaślinek alpejski (Soldanella alpina), który poniżej już wszędzie w owoc dojrzał, kwitnie tu jeszcze w najlepsze. A wszędzie krzewią się liczne drobne trawki alpejskie o kłoskach żywo zabarwionych złotem, fioletem we wszystkich odmianach aż do odcienia purpury. Gdzie się pojawia Miotełka skalna (Agrostis rupestris), tam jej drobniutkie kłoski w takiej występują ilości, jakby kto ziarnka maku rozsypał po ziemi. A tam wśród trawek istne cudo ze świata roślinnego Gwoździk śniegów (Lychnis nivalis). Karminowy kwiat jego był takiej niepokalanej czystości, że oko jakby zaczarowane nie mogło się oderwać od niego, tej najkosztowniejszej perły w koronie Pietrosu. Kwiat jego zdawał się grać