Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/534

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Upał wzrastał ciągle w ciągu dnia, a zaraz popołudniu zamroczyło się tak, że w izbach można było ledwo zobaczyć, która godzina na zegarze. Raptowne uderzenia wiatru szły po wyschłych polach, otulając całą okolicę w chmurę kurzu, podobną popiołowi. Piały po osiedlach koguty, jaskółki tłukły się ponad drogami, zdjęte śmiertelną trwogą, a od czasu do czasu rozbrzmiewało dudnienie dalekiego grzmotu.
Około zachodu słońca ukazała się na zachodnim nieboskłonie czarno-sina masa chmur, podobna olbrzymiemu, nieforemnemu słoniowi nieba, sunąc coraz to wyżej po płomienisto-czerwonym widnokręgu. W tym czasie wypełniła się ponownie wielka sala wykładowa aż do ostatniego miejsca i mimo gorąca i obecności ekscelencji, pana ministra oświaty, wznowiono z nieosłabłą gwałtownością przedpołudniowy opór. „Biegli w Piśmie“, rozgorzeli zapałem bojowym, ponieśli przy głosowaniu w kwestji nadprzyrodzonego pochodzenia Biblji poważną klęskę. Wilhelm Pram oświadczył wprost, że zatknie pośród gminy chorągiew buntu i wezwie wszystkich wolnych duchem mężczyzn i kobiety do otwartej walki z tymi, którzy przez nikczemność poddali rozum pod autorytet niewolnictwa ducha. To wyzwanie rozpłomieniło przeciwników i teraz słychać było już nietylko mówcę, ale chór wielogłosy jego zwolenników. Na trybunie jawiły się jedna po drugiej dziwne zaiste postaci, wszystkie zaś pałały żądzą wyznawania, objawiania, obiecywania i reformowania.
Wokół trybuny siedzieli honorowi goście zebrania i specjalnie zaproszeni mówcy, pośród nich zaś słynny pastor Mogensen, niezmordowany po-