Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/531

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mając srebrne sprzączki u trzewików i wstążki u czapek. Ach, jakież to były szczęsne czasy!...
— Nie każdemu odpowiada taki ideał życia! — powiedziała ostro pani Betty.
— To prawda. Przekonałem się i przekonywam co dnia lepiej, że niesposób głosić ponęt niewinnych radości życia w epoce egzaltacji, uznającej jeno krańcowość, szalone wybryki, lub samobójczą askezę. To się dziś podziwia i oscyluje pomiędzy jednem, a drugiem. Wszystko, by było jeszcze dobrze, gdyby ludzie zgodzili się na jakiś jeden ideał. Ale dziś tyle jest światopoglądów ile osób, chcących się czemś odznaczyć. Powietrze naszego stulecia przepełnione jest zdumiewającemi prawdami, obietnicami i proroctwami. Gdy jeno biedny jakiś krawiec powie kilka nowych głupstw na jakiemś zebraniu, zaraz myślą sobie słuchacze: A, któż wie, może to jest właśnie zbawcze słowo, na które czekamy?
Ranghilda zaniepokoiła się, widząc, że Betty siedzi jak na żarzących węglach i zaciska ręce na kolanach. Wstała szybko, pożegnała przyjaciółkę i poszła, a pastor Petersen z nią.

Po opołudniu siedzieli Emanuel i Betty na sofie w jego pokoju. W ostatnich tygodniach postarzał się nie do poznania. Wyszczuplał bardziej jeszcze, policzki i oczy mu zapadły w głąb, a długie, nieczesane włosy i broda wisiały na ramionach i piersi.
Od dwudziestu czterech godzin nie jadł nic, to też przed chwilą doznał lekkiego omdlenia, gdy wracał z siostrą z ogrodu.