Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/530

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakże był wynik głosowania? — spytała Ranghilda.
— Nie mogę udzielić wyjaśnienia w tej sprawie, gdyż nie czekałem na koniec. Wyznaję szczerze, że wolałem odejść. Może jest to tchórzliwość, ale się do niej poczuwam.
— Nie rozumiem, — powiedziała pani Betty wojowniczo — dlaczego właśnie pan, panie pastorze, czujesz niechęć do tego rodzaju postępowania. Wszakże zawsze podkreślasz pan swe umiłowanie zdrowego rozsądku.
— Tak, łaskawa pani. Właśnie dlatego, że jestem wielbicielem zdrowego rozsądku, hołduję w małem, czy wielkiem starej, mądrej maksymie, że należy zostawić w spokoju kamień, którego podnieść nie można. Sam razu jednego omal się nie rozchorowałem z wysiłku, przeto wdzięczność odczuwam dla tych, którzy mi zdjęli z pleców brzemię. Miły Boże! Czemuż to ludzie niweczą ustawicznie własne szczęście, czyniąc awanturnicze wycieczki po chmurach. Skąd że bierze się ta chętka wśliźnięcia się chytrze w wieczność, skoro na jej drzwiach widnieje napis: — Niepowołanym wstęp wzbroniony! — Chociaż jestem duchownym, na widok takiego, zarażonego teologją zebrania z żalem wielkim wspominam te dawne czasy, kiedy po wsiach uprawiano ziemię, tuczono krowy, a religijne potrzeby zaspakajano nabożeństwem w niedzielę i trzykrotną komunją w ciągu roku. Umiano wówczas żyć, to znaczy rozumiano życie. Dźwigali wszyscy bez szemrania brzemię bytu, to też brali również żywy udział w jego radościach. Starzy grywali w kręgle i spijali piwko, młodzież zaś tańczyła na klepisku,