Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/516

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żywił nieprzyjazne dlań uczucia, mimo że był to przecież bliźni jego, brat i dziecię boże, jak i on sam.
— Witam cię! — zawołał życzliwie, podając mu rękę — Przybywasz jak zawołany!
— Zawołany? — spytał tkacz, nastawiając uszy.
— No tak, przyjacielu drogi, nie rozumiesz mnie jeszcze! Nie wiesz bowiem, że pomiędzy mną a przeszłością zapadła zasłona. Teraz spozieram w przyszłość tylko! Chodźże, siadaj, pogadamy!
Tkacz siedział, trąc kapelusz rękawem, zdawało się, że mu cięży to, z czem przybył, i nie może znaleźć stosownego wstępu. Mówili przez chwilę o stosunkach panujących we Vejlby i Skibberupie, a wkońcu poruszyli sprawę bliskiego zebrania w sandingskim uniwersytecie. Nakoniec ozwał się Hansen:
— Muszę ci powiedzieć wprost, że oddawna już nie jestem zadowolony z... toku spraw duchowych w czasach obecnych. Sądzę, że każdy chrześcijanin, podobnie jak ja, boleć musi nad babilońskiem poprostu zamieszaniem, jakie panuje w Kościele. Ta niezgoda trapi mnie bardzo i często wpadam w rozpacz, myśląc, co będzie dalej.
Emanuel skinął potakująco.
— Prawdę mówisz, Jensie Hansenie.
— W czasach ostatnich, myśląc o bliskiem zebraniu naszem, dumałem, czyby nie zjawił się człowiek, obdarzony taką siłą ducha, by zdołał połączyć w jedno rozpadłe członki gminy bożej w naszym kraju. To też, powiem otwarcie, zachodziłem tu, do ciebie, bowiem pewny jestem, że człowiekiem takim jesteś ty, Emanuelu!
Bolesny, tajemniczy uśmiech przemknął po ustach Emanuela.