Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/515

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jesteś pan dzieciak! — powiedziała, spuszczając oczy i podając mu rękę — No... już dobrze... prawda?
Emanuel nie puszczał drżącej jej rączki i rzekł głosem głuchym, wezbranym namiętnością:
— Panno Ranghildo! Teraz panią mam, mam i nie puszczę, dopóki nie staniesz się prawdziwem bożem dziecięciem! Nie patrz pani gniewnie. Proszę, błagam, daruj mi pani duszę swoją, byśmy oboje połączyć się mogli w niebiańskiej rozkoszy u tronu ojca mego przedwiecznego. Uczyń to, Ranghildo, siostro moja!
— Odejdź pan! — krzyknęła ochrypłym, rozkazującym tonemi, wyrwawszy mu dłoń, wpadła do ogrodu.

Gdy niedługo potem Emanuel wrócił do domu, powiedziała mu służąca, że człowiek, który doń przychodził już dwa razy, zjawił się znowu i czeka w jego pokoju. Na widok jego wstał z twardej sofy, stojącej pod dłuższą ścianą jakiś człowiek. Emanuel był w takim nastroju, że długo trwało, zanim poznał tkacza Hansena. Nie przypominał zresztą dawnego, nieprzejednanego wroga, gdyż stał zmieszany, z przekrzywioną głową niepewny, czy ma podać rękę, czy nie.
Jeśli kiedykolwiek żywił Emanuel przeciw komuś gniew, to w pierwszej linji przeciw temu właśnie człowiekowi. Krew mu się burzyła na wspomnienie podstępu, z jakim zażegnął płomyk niezgody w gminie, oraz bezwzględności, z jaką go prześladował potem, gdy już pożar ogarnął wszystko. Na widok tkacza uczuł potrzebę skruchy z powodu, iż tak długo