Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/510

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

landzkie kapelusze, nie chciały wierzyć, by to była prawda. Emanuel wziął dziewczynki za ręce i powiódł przez pola i zielone łąki nad brzeg strumienia, gdzie zbierały kwiatki i podziwiały odbicia chmur i ptaków w wodzie.
Uczuł potrzebę zaczerpnąć raz jeszcze pełną piersią radość życia, zanim godzina jego uderzy. Powiedział sobie, że wykorzysta czas, poprzedzający chwilę wezwania, na spokojnem, pogodnem życiu z dziećmi. Wiedział, że rychło nadejdą dni mozołu i przygotował się na to, że od dnia, w którym Bóg ustami jego przemówi do świata, rozpocznie się nieubłagalna i nieustanna walka, w której trzeba będzie dać życie.
Ubrany w długi surdut i płaski kapelusz, kroczył wesoły, nucąc piosenkę, zrywał kwiatki i przysłuchiwał się bujającym wysoko na niebie skowronkom. Wkońcu siadł z dziećmi nad strumykiem, wił im wianki i opowiadał o maleńkich elfach, gotujących w kielichach kwiatów rosę i robiących miód. Owa dziecięca zabawa tak go samego wkrótce zajęła, że nie spostrzegł, iż Dagny podczas opowiadania zdrzemnęła się, a Sigrid wcale nie ma zainteresowanego wyrazu twarzy.
Wrócił po kilku godzinach do domu, niosąc cierpliwie w ramionach śpiące dziecko, z uwieszoną u poły surduta zmordowaną Sigrid.
Niedługo potem znalazł się samotny na wybrzeżu, tuż nad wodą i stał zapatrzony w niebo i wodę. Czując, że krótki mu jeno czas zostaje, patrzył smętnie wzruszony na starych przyjaciół swych, na srebrzyste mewy i wodził spojrzeniem po załomach brzegu, o złoconego słońcem.